Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Glaca: Rocka odkryłem w kraju Kaddafiego

Marcin Kostaszuk
Piotr Mohamed, lider Sweet Noise, zaczyna właśnie nowy projekt muzyczny My Riot
Piotr Mohamed, lider Sweet Noise, zaczyna właśnie nowy projekt muzyczny My Riot P. Miecznik
Rockman ze Swarzędza opowiada o dzieciństwie w Libii, dzisiejszej Polsce, artystycznej bezkompromisowości i uzależnieniach nie tylko od sztuki, które to uzależnienia zebrały wokół niego śmiertelne żniwo. Z Piotrem "Glacą" Mohamedem rozmawia Marcin Kostaszuk.

Wróciłeś niedawno z Los Angeles, wcześniej nagrywałeś w RPA, ale w obliczu obecnych wydarzeń nie mogę nie zacząć od pytania o Libię. Czy to prawda, że tam odkryłeś dla siebie rocka?
Prawda. Mieszkałem tam, mając 12-13 lat. Najciekawsze, że w libijskim radiu nie było w ogóle muzyki - tylko propaganda. Ale właśnie wtedy mój ojciec, inżynier, który jest Sudańczykiem, przywiózł mi płyty Beatlesów, The Police i AC/DC. To ostatnie było najlepsze: wrzuciłem do odtwarzacza płytę "Back in Black" i... grom z jasnego nieba.

Zostawmy na razie muzykę na boku - jak wspominasz Libię pod rządami Muammara Kaddafiego?
Kraj pełen dzikich, nieokiełznanych zachowań. Plemiona żyły setki lat swoim rytmem i nagle ktoś wtłoczył je w bloki, samochody i cywilizację. To wszystko pomieszane z bogactwem, do tego prymitywizm i rządy boga, bo kimś takim był tam Kaddafi. O jego "Zielonej książce" musiałem się nawet uczyć, ale rodzice zrezygnowali z posyłania mnie do tamtejszej szkoły. Panowała tam przemoc: mnie nie dotknęła, ale widziałem jak pobito dzieciaka do nieprzytomności, bijąc go w stopy tak, że nie mógł chodzić.

Za co?
Za jakąś bzdurę. Później poszedłem do innej szkoły, gdzie na przerwie dzieciaki na komendę rozkładały kałasznikowy. Dyktatura i wychwalanie boga było codziennością. Rodzice znów mnie wypisali.

A samego boga Libii widziałeś?
Jadąc kiedyś do Al Baydy, zobaczyliśmy kawalkadę pędzących koni. Nagle jeździec w biało-złotej szacie zatrzymał się i uniósł rękę, pozdrawiając nas. Był na pięknym białym koniu. To pasowało do Kaddafiego: zjawiał się jak kometa.

Polacy wspominają dobrze Libię. Ty też?
Nie, bo pamiętam niechęć. Nie było żadnej integracji między nami i Libijczykami. Poznawałem ich język, ale byliśmy non stop zamknięci, a gdy próbowaliśmy z tej klatki wyjść, zaczynała się niechęć, próby przemocy, rzucanie w nas kamieniami. To musiało być podsycane przez jego ludzi. A oprócz tego przyroda, przestrzeń, piękne plaże. Cyrenajka, zabytki greckie, rzymskie... Cudowne miejsca.

Miało to jakiś wpływ na twoje życie?
Podróże uczyniły mnie tym, kim jestem. Przeżyłem wiele rzeczy. Mam instynkt odnalezienia się w różnych sytuacjach, także niebezpiecznych.

Mam wrażenie, że ich wcale nie unikasz.
Myślę, że masz rację.

To dość nietypowe dla rockmana. Konflikt napędza raczej raperów. Jeśli tylko do siebie nie strzelają, to w ich wojnach nikt nie przegrywa, bo ogniskują one uwagę słuchaczy. Tak jak teraz konflikt Peji z Tede czy Pariasem.
Rock'n'roll też zaczynał podobnie, był obrazoburczy, nieprzewidywalny, rebeliancki. Na przykład AC/DC mieli totalny konflikt z całą sceną rockową - Deep Purple, Iron Maiden.. Guns N' Roses to konflikt z całym światem. Stonesi podobnie i Limp Bizkit...

A propos rapu: co cię ciągnie do Peji? Nagraliście razem już trzeci utwór.
Wyczuwam w nim poważne pokłady prawdziwości. Jest jakaś chemia między nami, udaje się nam pisać ważne utwory. Cenię w nim naturalizm i umiejętność docierania do ludzi z opisem życia.

Na przykład życia alkoholika w waszym utworze "Pozwól żyć"?
Tak. Pomiędzy jego ulicznymi teksami są takie perełki, ale zbyt mało osób zwraca uwagę na raperów jako poetów. Peja pokazał szczerość w ujęciu problemu, słabości. Zrzucił gardę, przyznał: jestem słaby, to może mi złamać życie. Sam mam takie przejścia za sobą i nigdy tego nie opisałem. U mnie temat uzależnienia pojawia się za jakimś słowem-kluczem, a od niego dostaję to wprost. Ja tego nie umiem.

Poznań też was łączy?
Jak jesteś z Poznania, a nie z Warszawy, to wpychasz się w ten światek nie torem celebrycko-telewizyjno-układowym. Wywalczasz pozycję, ale musisz jej bardzo bronić. Obydwaj czujemy się w jakiś sposób obcy, inni. Oczywiście wokół niego ludzi jest więcej, co wynika też z mocy hip-hopu.

Ludzi wokół ciebie też było wielu - w składzie grupy Sweet Noise przez 20 lat zmieniali się niemal ciągle. Potrafisz spojrzeć na siebie i odpowiedzieć szczerze, dlaczego z tobą nie wytrzymywali?
To zależy - choćby od tego, gdzie jestem. Inaczej to widziałem z perspektywy LA, gdzie siedziałem 2 lata. Wtedy myślałem, że moje decyzje w Sweet Noise były słuszne, skoro doprowadziły mnie do pracy z ludźmi z Toola, Melvins, bo Sweet Noise miało dla nich znaczenie. Moja samotność wynika z potwornej determinacji i bezkompromisowości w podejściu do sztuki, pisania, bycia na scenie, przekazywania treści.

Skąd to się wzięło? Jeśli chcesz grać koncert, to tylko z wielką scenografią. Jeśli nagrania - to z setkami niesłyszalnych dla ucha dźwięków... Pewnie nieraz słyszałeś: "Lepiej odpuść"?
... i ogólnie - nie przejmuj się tak bardzo. Już gdy stawialiśmy pierwsze kroki wydawnicze, słyszałem zarzuty o mesjanizm. Że po co nam jakaś misja, żeby nie tak poważnie, bardziej lajtowo... Gdy wygraliśmy festiwal w Węgorzewie, basista powiedział mi: "Ty to traktujesz jak religię i to mnie niepokoi".

Efekt był taki, że w marcu 2007 roku zostałeś w zespole Sweet Noise jedynie z didżejem Kostkiem i malarzem Vahanem Bego. W takim składzie nie dało się grać na żywo utworów z etniczno-rockowej płyty "Triptic", którą wtedy nagrało Sweet Noise.
Miałem gotowy świetny materiał i plan na wyjście po raz kolejny poza Polskę. Zaczęło to jednak pękać od środka, wkradła się nuta... kompromisu. Jego macki ściągają mnie na ziemię, chcą zmusić do uległości. Świadomie lub nie robiłem różne ruchy, stawiające ludzi wokół mnie przed próbą, trudną sytuacją. Cały czas żądałem progresu, zaskakiwania rewolucyjną muzyką, jak w 1991 roku. Chciałem szukać i burzyć.

Są ludzie, którzy wolą jednak nie burzyć. Nie potrafisz zrozumieć, że chcieli wyjść z deszczu pod parasol?
To jak stanie na pierwszej linii frontu - zespół to bracia krwi, każdy każdego powinien ochronić. Vahan Bego patrzy na to w ten sam sposób. A jeśli inni tego nie potrafią, to nie chcę mieć z nimi nic wspólnego, nie mam dla nich żadnego zrozumienia. Dla pokusy kapci i ciepłych posadek? Po albumie "Revolta", zebrałem zespół i powiedziałem: "Będą ciężkie czasy. Zostaniecie oskarżeni o zdradę ideałów, o pójście w kierunku popu, hip-hopu, ale jednocześnie Sweet Noise będzie na ustach wszystkich - wiecie, że taki był mój cel". Prowokowałem ich, żeby wycisnąć z nich sedno.

Czy wygrana walka z narkotykami to twoje największe życiowe zwycięstwo?
Rzucenie alkoholu i dragów w pakiecie. Dzięki temu żyję, zrealizowałem wiele swoich marzeń... No tak, to na pewno było największe zwycięstwo. Zawsze byłem bardziej pijakiem niż uzależnionym od narkotyków. Amfetamina dopiero wchodziła, ale była mocna heroina - aż tak daleko nie doszedłem, bo pewnie bym nie żył. Byliśmy ekipą samobójców, awanturników...

Naprawdę samobójców?
Wielu z nas skończyło kiepsko. Powoli odchodzą, alkohol przybija ich do ławeczki, żyły się zakleszczają, krew nie płynie.

I żeby tego losu uniknąć, co jakiś czas uciekałeś w podróż na koniec świata?
Nie, nie z tego powodu. Gdy zrobiłem Sweet Noise, nie było już powrotu. Determinacja do rozwijania zespołu, opiekowania się tym, co mam, eliminowała powrót do tamtej ekipy. Wielu muzyków pytało mnie, jak z tego bagna wyszedłem.

Jak było w ich przypadkach? Zbrzydło im życie od klubu do klubu i jednej śmierdzącej garderoby do drugiej?
Pewnie tak. Nigdy tak o tym nie myślałem, ale podświadomie wiedziałem, czego nie chcę. Widziałem przygaszonego Vadera...
Ale w kieracie zarabiania na życie graniem w klubach na całym świecie. W tej sytuacji nie można zrobić żadnej rewolty, bo fani by tego nie zaakceptowali.

Nieżyjący już Docent, perkusista Vadera, pojawił się jednak na twojej "Revolcie".
Mam na kompie jego próby z elektroniką - to był otwarty mózg i gdyby nie odszedł, to zrobilibyśmy razem totalną muzę. Nie mogę odżałować jego śmierci. Jechał do mnie do domu wytrzeźwieć. Dzień przed jego śmiercią mówił przez telefon, że podjął ważną decyzję. A na drugi dzień...

Co poczułeś, gdy nie dojechał?
Powiem ci. Totalną pustkę, smutek, szok, wkur…e. Nieodwracalność sytuacji. Ale nie poczucie, że czegoś nie zrobiłem. Osoby z jego kręgu mogły mu bardziej pomóc niż to zrobiły. Wróciłem do tego, robiąc rytmy dla Justina Chancellora z Toola, zamknięty w domu Steve'a Dudy w Los Angeles. Po raz pierwszy w życiu byłem sam.

Tool to zespół-legenda. Jak to się stało, że zacząłeś nagrywać z jego muzykiem w ramach projektu MT Void?
Nagrałem poświęcony Docentowi utwór "Black Day", z polskim tekstem. I wysłałem Justinowi na urodziny. A on na drugi dzień przyjechał i mówi, że chce do tego nagrać bas. Od tego się zaczęło MT Void: Justin powiedział, że nie chce, żebym śpiewał po angielsku, tylko to po polsku. A ja na to: Przejechałem pół świata, a ty chcesz, żebym śpiewał tak, jakbym był u siebie?

Co się stało z waszą wspólną muzyką?
Stanie się dużo, ale zostawiłem ją w rękach Justina. Może najpierw nagramy drugą płytę i dopiero wydamy pierwszą? Leży, czeka, jest gotowa, zmasterowana przez Boba Ludwiga, tego samego, który realizował "Back In Black" AC/DC.

Powrót do Polski z bagażem takich doświadczeń musiał być ciężki. Jak teraz patrzysz na nasz kraj?
Jest stagnacja, stan po rewolucji. Cały czas trwa zmęczenie związane ze zburzeniem muru. Trafiliśmy w realność, którą władze i media zagospodarowują nam wszystkim, tylko nie rozwojem.

Masz na myśli błahość tego, czym interesują się Polacy?
Tak. I zmarnowanie potencjału, zniszczenie wszystkich ideałów, rzeczy ważnych, rozmycie zwycięstwa, zbrukanie tamtej energii. Po Solidarności nic nie pozostało - papież jest dziś już tylko relikwią, jak meksykańskie świeczki z Matką Boską. Nie ma żadnej symboliki, zdewaluowała się. Wróciłem do kraju przepełnionego kultem celebrytów i nieefektywnych polityków.

Kreatywni ludzie odcięli się od polityki.
No i to jest błąd! Umyli ręce, zachłysnęli się tym, czego się chwycić, żeby zarobić.

Niebawem ukaże się płyta twojego nowego projektu My Riot. Sądząc po pierwszych utworach, tak mogłaby brzmieć kolejna płyta Sweet Noise, dlaczego więc nie sięgnąłeś po stary szyld?
Sweet Noise to dla mnie monstrum w głowie. Duży zespół. Może nie taka biznesowa maszyna jak Tool, ale wywierałaby na mnie duży wpływ. A chciałem się od tego uwolnić, zrobić coś z nowymi ludźmi, sprawdzić, czy w tej formie mój przekaz się sprawdzi. Nie unikałem dawnych wątków i dla niektórych rzeczywiście będzie kontynuacja. Ale Sweet Noise było surowsze, a w My Riot ważna jest i elektronika, i gitary.

A co chcesz dać słuchaczom?
Świeżość. Przetrwałem, czuję się bardzo dobrze i chcę im zaszczepić myśl, że możemy wszystko. Powinniśmy wykorzystać realia, nowe media, do bycia kreatywnym, wyjścia poza zaścianek. Do robienia rzeczy rewolucyjnych. To jest moje przesłanie. Epizod amerykański pokazał mi, że w Polsce ściągają cię w dół. Zmuszają do pójścia na półśrodki. A tam było odwrotnie. Nie chodzi o zamożność, ale o filozofię robienia rzetelnie tego, co potrafisz w stu procentach. To kwestia etosu pracy i poświęcenia się. Muzyk musi zrozumieć, że przywilej bycia słuchanym, już nie mówię podziwianym, jest tak wielki, że jedyne, co można oddać w zamian, to właśnie poświęcenie. W innym wypadku to oszustwo i symulacja.

Kogo masz na przykład na myśli?
Jak widzę podziwianą przeze mnie kiedyś Korę oceniającą talenty, to jest to dla mnie symulacja bycia artystą.

A Edyta Górniak? Nagrywała z tobą w chwili swej wielkiej sławy, dziś wydaje się twórczo wypalona.
Bo tak jest. Ale mam do niej sympatię i szacunek za to, co robiliśmy razem.

Na płytach Sweet Noise zawsze znajdowałem jakąś myśl nadrzędną. Jakie słowa przychodzą ci jako pierwsze na myśl w przypadku My Riot?
Świat pogardy, system propagandy.

Kojarzy się z Jarocinem w latach 80.
Globalnie się też nic nie zmieniło. Chociaż nie, zmieniło się tempo i moc, z jaką jesteśmy manipulowani przez nowe środki przekazu, podporządkowane wojnie o ropę. Zmienianie naszego nastroju jest tak łatwe - wystarczy rzucić news i już mamy fałszywy obraz jakiejś sytuacji.
(w tym momencie w herbaciarni, w której rozmawiamy, rozlegają się pierwsze takty "Imagine" Johna Lennona).
Nie do końca rozumiem swą rolę człowieka między państwami i kulturami - Polską, płonącą Afryką i Ameryką. Ale wierzę w moc jednostki, która może zmienić świat.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na swarzedz.naszemiasto.pl Nasze Miasto